Wyprawa rowerowa na Ukrainę 3-16 lipca 2010 roku
Pomysł, aby pojechać rowerem na Ukrainę, kołatał się w mojej głowie od kilku lat. Miałem już nawet opracowane dwa warianty tras o długości około 1500 kilometrów każda. Niestety skończyło się tylko na marzeniach. Chyba zabrakło odwagi i woli dążenia do celu. Dopiero na początku tego roku, bogatszy o doświadczenia z kilkudniowych wypraw po Polsce, zacząłem czynić konkretne starania o realizację swojego marzenia. Celów było kilka. Pierwszy to oczywiście wielka przygoda i sprawdzenie siebie. Dalej – odwiedzić miejsca zwiedzane z plecakiem w roku 2001 oraz 2002 i zobaczyć co się w nich zmieniło. Kolejnym celem była próba nawiązania kontaktów z podobnymi grupami rowerowymi w Winnicy na Ukrainie i zaproszenie ich do udziału w przyszłorocznym Zlocie Turystów Kolarzy organizowanym przez nasze Koło Grodzkie PTTK w Staszowie. Cel ten, niestety, nie został osiągnięty, gdyż nie otrzymaliśmy w tej sprawie żadnego wsparcia ze strony naszych władz powiatowych.
Miastem docelowym naszej wyprawy miała być Winnica na Ukrainie. A to dlatego, że województwo świętokrzyskie i obwód winnicki, od kilkudziesięciu lat utrzymują ze sobą partnerskie stosunki. Ponieważ dotarcie do Winnicy i powrót z niej rowerami wymagałby czasu dłuższego niż dwa tygodnie – a tylko tyle mieliśmy do dyspozycji, postanowiłem tak to zaplanować, aby z Winnicy do Polski wrócić pociągiem. Po kilkunastu tygodniach poszukiwań w Internecie, po wielu dziesiątkach e-maili i telefonów za wschodnią granicę, udało się wreszcie opracować szczegółowy harmonogram wyprawy i zarezerwować noclegi. Założenia były takie, że długość dziennej trasy powinna wynosić około 100 kilometrów, nocujemy pod dachem z obowiązkowym dostępem do prysznica, cena powinna być jak najmniejsza, oraz, że grupa cyklistów nie powinna być większa niż 10 osób. Wszystkie te założenia zostały w 100 procentach potwierdzone i wykonane. Największą niewiadomą i przedmiotem dużego stresu była dla mnie sprawa powrotu pociągiem i transportu nim rowerów z Winnicy do Lwowa. Nie udało mi się dotrzeć do nikogo, kto miałby za sobą takie doświadczenia, a Ukraińcy z którymi rozmawiałem, też nie mogli mi nic konkretnego powiedzieć na ten temat. Niektórzy z nich nawet zdecydowanie odradzali takie rozwiązanie. Dlatego też postanowiłem zostawić problem do rozwiązania na miejscu w myśl zasady, że „jeszcze tak nie było, aby jakoś nie było”. Jak się potem okazało – było całkiem nieźle. Poniżej opiszę szczegółowo przebieg naszej wyprawy.
Dzień 1 sobota 3 lipca dystans 136 km, czas jazdy 8h27m, śr. prędkość 16 km/h
Wyruszamy spod tablicy PTTK z Rynku w Staszowie o godzinie 7 rano. W składzie, na razie 4-osobowym, jedziemy bocznymi drogami przez Rytwiany w kierunku Połańca, gdzie mają do nas dołączyć dwie koleżanki. Spotykamy je na rozkopanym połanieckim rynku i stamtąd kierujemy się na przeprawę promową. Za Wisłą, jadąc znanymi z wcześniejszych wycieczek drogami, docieramy do Mielca. Tutaj wielkie remonty dróg i w związku z tym poruszamy się objazdami, co w konsekwencji powoduje, że jedziemy inną drogą niż powinniśmy. Chcemy zawrócić, ale za namową drogowców postanawiamy jechać nieco dłuższą trasą, lecz znacznie spokojniejszą. I nie żałujemy takiego wyboru. Jedziemy spokojnymi, przeważnie leśnymi drogami. Po niedługim czasie docieramy do Kolbuszowej. Tu skręcamy w kierunku muzeum etnograficznego. Na jego terenie nagrywamy pierwszą relację z naszej wyprawy i w formie MMS-a wysyłamy do administratora naszej strony www.pttkstaszow.info. Po zwiedzeniu muzeum postanawiamy zjeść coś ciepłego i zatrzymujemy się przy restauracji. Okazuje się, że jest zarezerwowana na wesele, ale dla nas też znajdzie się coś do zjedzenia. Po posiłku ruszamy dalej. Zaraz za Kolbuszową, w Weryni oglądamy z zewnątrz dawny pałac Tyszkiewiczów z 1900 roku – obecnie własność Uniwersytetu Rzeszowskiego. Z Weryni podążamy do Sokołowa Małopolskiego, gdzie przy rynku robimy postój na uzupełnienie zapasów napojów. Tych potrzeba naprawdę dużo, gdyż jest dosyć ciepło, a wysiłek spory. Z Sokołowa drogą o pięknej nawierzchni dojeżdżamy do Leżajska. Mijamy klasztor, którego zwiedzenie zostawiamy sobie na jutrzejszy dzień i po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy miejsce naszego noclegu. Taszczymy nasze bagaże i rowery na trzecie piętro i wreszcie możemy wziąć prysznic i odpocząć. Dzień był dosyć męczący, bo trasa najdłuższa podczas całej wyprawy – 136 km, a organizm jeszcze nie wdrożony do wysiłku. Po kąpieli idziemy zrobić zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. W markecie w Leżajsku, jak na ironię nie ma piwa z miejscowego browaru, co staje się przyczyną naszych żartów, ale kontentujemy się napojem wykonanym przez innego producenta.
Dzień 2 - niedziela 4 lipca dystans 100 km, czas jazdy 6h14m, śr. prędkość 16,1 km/h
Po śniadaniu, wyruszamy przed godziną ósmą na drugi etap naszej wyprawy. Wracamy się nieco, aby zobaczyć wczoraj pominięty klasztor bernardynów. Niestety trafiamy na czas tuż przed rozpoczęciem mszy i w związku z tym rezygnujemy ze szczegółowego zwiedzania wnętrza. Robimy zdjęcia na zewnątrz i zapoznajemy się z informacjami na tablicy przed kościołem. Potem wracamy kierując się w stronę rynku. Stąd podjeżdżamy jeszcze zobaczyć ohel (grobowiec) cadyka Elimelecha. Robimy zdjęcia i opuszczamy Leżajsk, kierując się bocznymi drogami wzdłuż Sanu w stronę Sieniawy, którą zostawiamy z prawej strony. Robi się coraz upalniej. Za Sieniawą skręcamy w boczną drogę na Cieszanów. Droga początkowo asfaltowa zmienia się wkrótce w wyboistą gruntową. Stanowi to wymagający test dla nas i naszych maksymalnie obciążonych rowerów. Ponieważ nic nie trwa wiecznie, lasy się skończyły a droga zmieniła się w nowiutki asfalt niedawno „rozwinięty”. Według zapewnień osób miejscowych – taka prowadzi aż do samego Cieszanowa. Poprawiło to nam zdecydowanie nastroje. Dojeżdżamy do Starego Dzikowa. Zaczyna padać drobny deszczyk, który szybko się nasila. Postanawiamy zatrzymać się na chwilę, bo wygląda to na przelotny deszczyk. Schronienie znajdujemy w na wpół zrujnowanej dzwonnicy przy cerkwi św. Dymitra w Starym Dzikowie. To przed tą cerkwią kręcono sceny do filmu Andrzeja Wajdy poświęconemu Katyniowi.
Po kilkunastu minutach deszcz ustaje i ruszamy w drogę. Jednak po paru kilometrach zaczyna padać tak intensywnie, że tracimy nadzieję na przeczekanie pod drzewem. Wkładamy, co tam kto ma od deszczu i ruszamy do Cieszanowa, gdzie czekają na nas moi synowie i gdzie planujemy zjeść ciepły obiad. Docieramy tu szybko i spotykamy się z chłopakami na rynku. Rower Maćka jest już zdjęty z bagażnika samochodu. Mocujemy więc sakwy, odbieramy przywiezione narzędzia i ruszamy w kierunku baru za miastem. Składamy zamówienie i rozsiadamy się pod parasolami. Wychodzi piękne słońce, więc rozkładamy do suszenia nasze peleryny. Jednak zanim skończyliśmy jeść zaczęło znowu padać i to bez nadziei na szybkie zakończenie. Żegnamy się z Jasiem, który wraca do Krakowa i ruszamy każdy w swoją stronę. My kierujemy się na Werchratę gdzie mamy zarezerwowany nocleg. Ponieważ pogoda nie jest za ciekawa, to zdecydowaliśmy jechać dłuższą, ale lepszą drogą przez Horyniec Zdrój. Jednak, kiedy znaleźliśmy się na rozwidleniu dróg, po zasięgnięciu informacji u miejscowego człowieka, zmieniliśmy wcześniejszą decyzję i postanowiliśmy jechać nieco gorszą drogą, ale krótszą. Niestety nieco pobłądziliśmy, bo wjechaliśmy w kamieniołom i dopiero przejechawszy przez niego, wydostaliśmy się na leśną asfaltową drogę, która zaprowadziła nas do Werchraty. Tu, w schronisku w budynku szkoły podstawowej, doprowadzamy się do porządku biorąc gorący prysznic, susząc nasze rzeczy i jedząc kolację. Ponieważ w szkole mieści się lokal komisji wyborczej, ci z nas, którzy mają zaświadczenia o prawie do głosowania, biorą udział w drugiej turze wyborów prezydenckich. Po kolacji przyjeżdża do nas z synem, nasz znajomy z poprzednich wypraw na Roztocze, kolega Janusz Sacharczuk. Snujemy wspomnienia o naszych wycieczkach i rozmawiamy o planach na przyszłość. Okazuje się, że na dniach Janusz z synem wyjeżdżają na wyprawę rowerową na Bałkany. Po kilkudziesięciu minutach, życząc sobie wzajemnie powodzenia żegnamy się z nimi i zabieramy się jeszcze do naprawy roweru Kasi. Okazuje się, że trzaski w suporcie nie są spowodowane jakimś poważnym uszkodzeniem. Wystarczyło, korzystając z przywiezionych przez Jasia narzędzi, rozebrać suport, przesmarować go i skasować luzy. Po kilkunastu minutach wszystko działa jak należy. Trzeba jeszcze dodać, że w Werchracie spotykamy się z naszym kolegą Marcinem, który dotarł tu na rowerze jadąc innymi drogami niż my. Tak więc, wreszcie jesteśmy w komplecie.
Dzień 3 - poniedziałek 5 lipca dystans 94 km, czas jazdy 7h30m, śr. pr. 12,5 km/h
Wczesnym rankiem - przez Prusie - wyruszamy w kierunku Hrebennego. Jedziemy gruntową i leśną drogą, miejscami pchając nasze rowery. Jest piękna słoneczna pogoda, ale po wczorajszym deszczu droga jest w fatalnym stanie. Na szczęście to tylko kilka kilometrów i wkrótce docieramy do miejscowości Siedliska, gdzie zamierzamy zwiedzić miejscowe muzeum. Ponieważ do godziny dziewiątej, od której jest czynne muzeum, mamy jeszcze trochę czasu, postanawiamy zwiedzić okolicę. Podjeżdżamy do tzw. Kapliczki na wodzie, gdzie ma swój początek rzeka Prutnik. Relaksujemy się w pięknym otoczeniu kapliczki, robimy zdjęcia i wracamy do muzeum. Tu witamy się z sympatyczną panią kustosz, którą znam z poprzedniego tu pobytu w 2006 roku, zwiedzamy muzeum, podziwiając – jedyne w Polsce – pochodzące sprzed kilkudziesięciu milionów lat wspaniałe okazy skrzemieniałych drzew cypryśnika. Z przyjemnością zauważam duże zmiany na lepsze w muzeum. Od ostatniej mojej tu bytności zostało ono wyremontowane, a ekspozycja zdecydowanie powiększona. To cieszy. Po zrobieniu pamiątkowych zdjęć, jedziemy w kierunku bliskiego już przejścia granicznego w Hrebennem. Jestem trochę zestresowany, bo nie wiadomo, czy nie będzie problemów z przekroczeniem granicy. Przejście w Hrebennem jest przejściem drogowym, a my - jako rowerzyści - jesteśmy zgodnie z obowiązującymi przepisami, traktowani jak osoby piesze. Polska Straż Graniczna nie czyni nam najmniejszych przeszkód. Dla ukraińskiej wyciągam listę uczestników wycieczki z podanymi numerami paszportów, adresami itd. oraz oczywiście z pieczątkami naszego koła PTTK. Być może te pieczątki powodują, że nikt nam nie robi najmniejszych przeszkód z przekroczeniem granicy. Jeszcze tylko wypełnienie karteczek imigracyjnych oraz trochę oczekiwania na sprawdzenie paszportów i jesteśmy na Ukrainie. Możemy sobie tylko wyobrazić, co myślą ci wszyscy oczekujący w upale kierowcy samochodów, widząc nas jadących na początek kolejki i bez problemu przekraczających granicę.
Na przejściu wymieniamy trochę złotówek na hrywny. Nie za dużo, bo kurs nie jest atrakcyjny (za 198 złotych dostaję 400 hrywien). Za przejściem granicznym jedziemy główną drogą w kierunku Rawy Ruskiej. Nawierzchnia jest całkiem niezła, ale kończy się po wjechaniu do Rawy. W Rawie skręcamy na Potylicz. Mamy w planie dotrzeć do Lwowa poruszając się ukraińskim odcinkiem międzynarodowego szlaku rowerowego Kraśnik – Lwów. Po stronie ukraińskiej nie jest on wyznakowany w terenie, ale mamy dość dokładną mapę tego szlaku, więc nie powinno być problemu. W Potyliczu oglądamy jedną z najstarszych w Europie drewnianych cerkwi i robimy pierwsze zakupy jedzenia i picia na drogę. Poruszamy się najpierw dziurawymi drogami asfaltowymi a potem tłuczniowymi, szutrowymi i gruntowymi. Pogoda jest wspaniała, krajobrazy Ukraińskiego Roztocza – przepiękne. Do tego cisza, spokój, żadnych samochodów. Wokół nas pola, łąki i dużo pasących się koni. Sielanka. Wczesnym popołudniem docieramy do Magierowa, gdzie w barze „U Violi” zamawiamy obiad – oczywiście z daniami ukraińskiej kuchni.
W oczekiwaniu na realizację zamówienia, „rzucamy” się w pobliskim sklepie na kwas chlebowy, który dla wielu uczestników naszej wyprawy jest całkowitą nowością, a pozwala znakomicie ugasić wzmagające się pragnienie. Magierów, podobnie jak prawie wszystkie napotkane przez nas ukraińskie miasteczka i wioski, jest miejscem, gdzie czas zatrzymał się na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. Ma to niewątpliwie swój urok, lecz na dłuższą metę jest męczące. Po smacznym obiedzie, polnymi drogami ruszamy dalej. Jednak coś mnie podkusiło szukać skrótów i zamiast w lewo skręciliśmy w prawo. „Dzięki” temu poznaliśmy dokładniej dzikość lasu Ukraińskiego Roztocza i jakość leśnych dróżek. O kilku dodatkowych kilometrach nie wspominając. Na szczęście po niedługim czasie udało się nam dotrzeć do cywilizacji, a konkretnie do Krechowa, skąd dziurawą asfaltową drogą popedałowaliśmy w kierunku Lwowa.
W międzyczasie niebo zachmurzyło się i wręcz zaczęło straszyć deszczem. Na szczęście skończyło się tylko na strachu. Po kilkunastu kilometrach docieramy do Lwowa. Tutaj szok. Gigantyczny ruch na drodze wjazdowej, nawierzchnia z powybijanej granitowej kostki – istny koszmar dla nas i dla naszych bardzo obciążonych rowerów. Wreszcie, po kilkudziesięciu minutach krążenia po bocznych ulicach – bo z głównej uciekliśmy – docieramy na ulicę Kijowską, gdzie u pani Teresy mamy nocleg. Zaczyna się już ściemniać. Jeszcze tylko zaprowadzamy nasze rowery do garażu i idziemy na kwatery. Część grupy śpi na sąsiedniej ulicy, bo mieszkania mają mały metraż. Po zrobieniu zakupów jemy kolację, kąpiemy się i mocno zmęczeni idziemy spać.
Dzień 4 - wtorek 6 lipca
Dziś dzień odpoczynku od rowerów – zwiedzamy Lwów. Rano, po śniadaniu wyruszamy wszyscy razem na miasto. Siąpi drobny deszczyk, ale pomimo tego nie bierzemy żadnych zabezpieczeń przeciwdeszczowych. Zmierzamy w kierunku Rynku. Po drodze, przy Pałacu Potockich słyszymy polską mowę. Jest to jakaś polska wycieczka z przewodnikiem. Postanawiamy się do nich przyłączyć. Idziemy dalej, słuchając opowiadania przewodnika. Tak docieramy pod pomnik Adama Mickiewicza. Tutaj wszyscy robimy sesję zdjęciową a potem zmierzamy pod gmach Opery Lwowskiej. Tu nasze drogi z wycieczką rozchodzą się. Zasięgamy u „naszego” przewodnika informacji o dalszych obiektach godnych zobaczenia, wymieniamy wizytówki i żegnamy się. Na nasze pytanie, czy mamy coś zapłacić za nasze przyłączenie się do wycieczki, gwałtownie protestuje. Jesteśmy mile zaskoczeni jego postawą i humorem. Zostajemy przy operze, aby za radą przewodnika wejść do środka i zobaczyć operowe foyer. Niestety okazuje się, że wejście możliwe jest dopiero w godzinach popołudniowych, tak więc idziemy dalej. W drodze do Rynku, po zwiedzeniu Katedry Ormiańskiej spotykamy kantor, w którym wymieniamy nasze złotówki na hrywny. Tu, we Lwowie, kurs jest znacznie korzystniejszy niż na przejściu granicznym. Za 100 złotych dostajemy 233 hrywny. Dochodzimy do Rynku. Stąd wysyłamy relację MMS-ową na naszą stronę WWW. A potem zachęceni reklamą pani sprzedającej „pirożki” rzucamy się na jedzenie. Jest bardzo smaczne, ciepłe i niedrogie. Bardzo nam „podchodzi”, zwłaszcza, że po deszczyku jesteśmy nieco zziębnięci. Będąc na Rynku zamierzamy wstąpić pod numer 17, gdzie mieści się Towarzystwo Kultury Polskiej Ziemi Lwowskiej. Niestety nie znajdujemy żadnej tabliczki z informacją o miejscu i godzinach otwarcia. Zniechęceni, postanawiamy zaglądnąć tu później. Ponieważ Katedra Lwowska stoi tuż przy Rynku, kierujemy tam swoje kroki. I tu, ku naszemu miłemu zaskoczeniu, znowu spotykamy „naszą” wycieczkę. Szybko przyłączamy się do niej słuchając arcyciekawej opowieści przewodnika. Po wyjściu z Katedry zasięgamy u niego informacji o tym, jak dojechać na Cmentarz Łyczakowski. Na zakończenie zwiedzania lwowskiego rynku idziemy jeszcze wspólnie z wycieczką do tzw. Kamienicy Królewskiej na dziedzińcu której, po definitywnym rozstaniu się z grupą, uzupełniamy zapasy płynów w naszych organizmach. Następnie wsiadamy w tramwaj i jedziemy na Łyczaków. Po wejściu na cmentarz nie szukamy grobów znanych Polaków, tylko od razu kierujemy się do Cmentarza Orląt Lwowskich. Wędrując alejkami chłoniemy nastrój i klimat tej starej nekropolii. Po dojściu do Cmentarza Orląt, przy kaplicy spotykamy starszego pana, który piękną polszczyzną opowiada nam historię tego miejsca. A była to, jak wiemy, historia niezwykle trudna i bolesna. Opuściwszy cmentarz, podjeżdżamy tramwajem kilka przystanków i wspinamy się na górę Wysokiego Zamku, skąd roztacza się wspaniała panorama Lwowa i okolic. Nasyciwszy się pięknymi widokami, schodzimy w dół i przez Rynek udajemy się w kierunku naszej kwatery. Po drodze robimy jeszcze zakupy na kolację i jutrzejsze śniadanie. Na kwaterze, po kolacji i długich rozmowach z panią Teresą postanawiamy zostawić część ubrań kolegi Marcina, aby niepotrzebnie nie woził ich w plecaku na grzbiecie. Reklamówki z rzeczami mamy odebrać wracając przez Lwów z Winnicy, albo pani Teresa zabierze je ze sobą jadąc w sierpniu na wycieczkę do Polski.
Dzień 5 - środa 7 lipca dystans 110 km, Czas jazdy 7h42m, śr. prędkość 14,2 km/h
Bladym świtem zrywamy się z łóżek, aby jak najwcześniej wyjechać, bo dzisiejszy etap ma być jednym z najdłuższych. Wyglądamy za okno. Chmury na niebie nie obiecują niczego dobrego. Szybko jemy śniadanie, żegnamy się z naszą gospodynią i idziemy z bagażami do garażu do naszych rowerów. Tu regulujemy należność za ich przechowanie (4 hrywny od roweru za noc), montujemy sakwy, czyścimy nasze pojazdy z błota przywiezionego z roztoczańskich lasów i ruszamy w drogę. Zaczyna padać deszcz, najpierw niewielki, ale potem coraz intensywniejszy. Musimy wydostać się z miasta. Znowu ta koślawa, tym razem piekielnie śliska, bo mokra, granitowa kostka i na dodatek szyny tramwajowe. Na całe szczęście ruch na ulicach jest niewielki, bo godzina wczesna (7 rano), a poza tym dzisiaj jest ukraińskie święto Jana Kupalnika – tak zrozumiałem wyjaśnienia pani Teresy (odpowiednik polskiego świętego Jana). Nie udało się nam niestety uniknąć półgodzinnego błądzenia po ulicach Lwowa, spowodowanego fatalnym oznakowaniem dróg i objazdami będącymi efektem prowadzonych robót drogowych. Wreszcie znajdujemy drogę wylotową i cały czas w intensywnym deszczu opuszczamy miasto. Kilkanaście kilometrów za Lwowem zatrzymujemy się w przydrożnym zajeździe, aby się nieco ogrzać i zjeść coś ciepłego. Po posiłku, cały czas w deszczu ruszamy dalej. Jedzie się nawet dość bezpiecznie, jak na takie warunki, bo droga dość równa z szerokim poboczem, a ruch umiarkowany. Co kilkanaście kilometrów robimy krótkie postoje, na przegryzienie czegoś i uzupełnienie płynów, bo chociaż na zewnątrz mamy wody aż nadto, to pić się chce. W czasie jednego z takich postojów okazuje się, że w nowiutkim rowerze Stanisława, obrobiła gwint i wypadła śrubka mocująca bagażnik. Sytuacja wygląda poważnie, bo obciążony ciężkimi sakwami bagażnik jest przekrzywiony na jedną stronę i nie bardzo da się jechać. Gorączkowo poszukujemy w naszych bagażach takiej śrubki, ale niczego nie znajdujemy. Sytuacja robi się nieprzyjemna. Stoimy pod jakimś zadaszeniem, cali mokrzy, w silnym przeciągu, niektórzy z nas zaczynają mieć dreszcze. Na szczęście udaje się znaleźć i wykorzystać rezerwową śrubkę, która była wkręcona w ramę i przeznaczona do mocowania koszyczka bidonu. Po włożeniu jej w rozkalibrowany gwint i zabezpieczeniu taśmą izolacyjną aby nie wypadła, bagażnik jest umocowany pewnie. I to rozwiązanie sprawowało się bardzo dobrze do końca naszej wyprawy. Czym prędzej ruszamy dalej aby rozgrzać się jazdą. Po kilkudziesięciu kilometrach pojawia się nowy problem. Droga prowadzi cały czas długimi podjazdami i zjazdami. Konieczność częstego hamowania w bryzgach wody i zawartego w niej piasku spowodowała, że wszyscy sygnalizują coraz większe problemy z działaniem hamulców. Ja przed wyjazdem założyłem do mojego roweru nowe klocki hamulcowe, a tu okazuje się, że z tyłu klocki tak się starły, że mocowanie klocka skrobie metal z obręczy koła. Dźwięk jaki przy tym powstaje, dosłownie przyprawia o ból serca. Nikt nie przewidział takiej sytuacji i nie zabrał zapasowych klocków. A tu przed nami kilka dni jazdy cały czas pod górę i z góry. Co tu zrobić! Opatrzność jednak czuwała nad nami. Dojeżdżamy do Rohatynia. Zapytani Ukraińcy udzielili nam informacji, że w miasteczku jest sklep, w którym można kupić części rowerowe. Zatrzymujemy się przed nim i wchodzimy do środka. Wymęczeni, w naszych przemoczonych ubraniach i kaskach rowerowych wyglądamy jak przybysze z obcej planety. Okazuje się, że klocki są i to nawet dwa typy, dokładnie takie jakie są potrzebne do naszych rowerów. Cena można powiedzieć – śmieszna, bo 2 hrywny czyli niecała złotówka. Jak się potem okazało, są lepsze niż te, które można kupić w Polsce trzykrotnie drożej. Wykupujemy wszystkie, jakie były w sklepie – ponad 30 sztuk. Udany zakup bardzo poprawił nasze samopoczucie. Uradowani (i uratowani) jedziemy dalej, zostawiając sprawę wymiany klocków do załatwienia w Brzeżanach, do których zostało już około 30 kilometrów. Na poprawę naszych humorów wydatnie wpłynęło też to, że nasilenie deszczu zaczęło się zmniejszać aż do prawie całkowitego zaniku. Na rogatkach Brzeżan telefonuję do pani Haliny Szatruk, że już dojeżdżamy. Umawiamy się przed kościołem. Kiedy wjechaliśmy do miasta okazało się, że jest tu kilka kościołów, a ja nie zapytałem, pod którym z nich mamy się spotkać. Wybieramy najokazalszy z nich i czekamy. Wykorzystując czas oczekiwania idę do apteki po balsam na ziołach, aby wieczorem dać wszystkim po lampce, w celu zapobieżenia przeziębieniu. Po wyjściu z apteki okazuje się, że pani Szatruk miała na myśli inny kościół i grupa była właśnie w trakcie przemieszczania się tam. Po chwili, razem z nią idziemy do pensjonatu w którym zarezerwowała nam nocleg. Pensjonat znajdował się na obrzeżach miasta i musieliśmy przejść spory kawałek. Droga przez miasteczko wywarła na nas przygnębiające wrażenie. Powybijana jezdnia, pełno kałuż, koślawe chodniki, zaniedbane domy. W pensjonacie zaskoczenie – nie ma gdzie przechować rowerów. Chwila gorączkowych narad i pani Halina wpada na pomysł, aby schować nasze rowery w kościele. W związku z tym zdejmujemy nasze bagaże z rowerów i wracamy do centrum miasteczka. Tu pod kościołem czeka na nas pani Popławska z kluczami do kościoła. Zostawiamy rowery, idziemy do marketu zrobić zaopatrzenie na kolację i jutrzejsze śniadanie. Pożegnawszy się z panią Haliną wracamy do naszego pensjonatu. Czym prędzej musimy się wykąpać, przebrać i zacząć suszyć nasze rzeczy. Maciek pożyczył od właścicieli hoteliku termowentylator, przy pomocy którego w łazience usiłujemy suszyć nasze porozwieszane ubrania. Nie jest to nadzwyczajne rozwiązanie, ale jak się okazało, przez noc nasze stroje trochę przeschły. Po kąpieli i po przebraniu się w suche ubrania można było wreszcie coś zjeść. Okazuje się, że gospodarze mogą nam zrobić obiadokolację, na co chętnie przystajemy, bo po całym dniu jazdy w deszczu, obfity, ciepły posiłek przywróci nas do życia. Zamawiamy oczywiście dania kuchni ukraińskiej. W trakcie rozmowy z właścicielami – młodym małżeństwem – dowiadujemy się, że pracowali we Włoszech. Możemy się domyślać, że zarobione pieniądze zainwestowali w ten pensjonat, niedawno zbudowany, o niezłym, prawie europejskim standardzie. Po kolacji pytam jeszcze gospodynię, czy jest taka możliwość, aby w razie gdyby jutro rano padało, zostać jeszcze jedną noc. Okazuje się, że niestety mają już rezerwację i trzeba nam jechać dalej. Z ciężkim sercem kładziemy się spać, bo deszcz nadal pada.
Dzień 6 - czwartek 8 lipca dystans 103 km, czas jazdy 6h26m, śr. prędkość 16 km/h
Otwieramy rano oczy, a tu za oknem ciężkie chmury i kropi z przerwami. Ale nie mamy wyboru. Jemy - tym razem własnoręcznie przyrządzone śniadanie, pakujemy się i wdziewamy nieco podeschnięte wczorajsze ubrania. Jak ma padać, to nie ma co wkładać suchych.
W międzyczasie, w pensjonacie pojawił się na śniadaniu nowy gość – potężnie zbudowany, czarnowłosy mężczyzna w dziwnym dla nas uniformie. Domyślamy się, że jest to miejscowy prawosławny pop. Po krótkiej rozmowie – skąd, dokąd jedziemy – życzy nam szerokiej drogi i ustania opadów. Ruszamy więc do kościoła po nasze stalowe rumaki. Tu – część w kościele – część na zewnątrz, wymieniamy i regulujemy klocki hamulcowe. Po powrocie do pensjonatu objuczamy sakwami rowery, żegnamy się i ruszamy w drogę. Chyba błogosławieństwo popa sprawiło, że przestało padać. Jest pochmurno, ale ciepło. Jedziemy na południe doliną rzeki Złota Lipa. Dzięki temu przez kilkanaście kilometrów jest w miarę płasko. Później jednak opuszczamy dolinę i zaczynają się podjazdy i zjazdy. I tak już będzie do końca naszej wyprawy. Po południu docieramy do Buczacza. Ze względu na długą jeszcze drogę przed nami, ograniczamy nasze zwiedzanie do obejrzenia z zewnątrz będącego w remoncie budynku ratusza, który to ratusz, w wydanym na początku ubiegłego stulecia przewodniku, Mieczysław Orłowicz nazwał najpiękniejszym ratuszem „w całej Galicyji”. Idziemy potem na plebanię przy polskiej parafii. Tam pytam o księdza Ludwika Rutynę, który latem w 2002 roku tak gościnnie podjął noclegiem i obiadem naszą grupę wędrowców. Okazuje się, że ksiądz Ludwik ma już 86 lat, jest na emeryturze i ma tu na plebanii w Buczaczu swój pokój i prawo dożywotniego w nim pobytu. Jednak ze względu na wielką energię i doświadczenie księdza Rutyny, biskup oddelegował go czasowo do jakiejś parafii pod Stanisławowem. Prosimy o przekazanie pozdrowień dla księdza Ludwika i ruszamy dalej. Około godziny dziewiętnastej dojeżdżamy do rogatek Czortkowa. Stąd telefonuję do pani Marii z którą załatwiałem sprawę noclegu. Spotykamy się z nią i jej mężem nieco dalej, na przystanku autobusowym. Tu, z góry - co mnie nieco zdziwiło - reguluję należność za kwaterę. Następnie w szaleńczym jak na rowery i stan nawierzchni tempie, zjeżdżamy za ich samochodem do centrum miasteczka. Potem dalej bocznymi drogami, aż za jakimś mostkiem droga się kończy, a my mamy jechać przez łąki w kierunku widocznych w oddali drzew i oczekujących tam dwóch osób. Przez moment zrobiło mi się nieco nieswojo. Już ciemnawo, prawie wieczór, teren dziki, 200 dolarów zapłacone z góry – co to z nami będzie? Ale nic – jedziemy dalej, a potem prowadzimy rowery, bo wąska ścieżyna prowadzi między drzewami pod górkę. Wreszcie docieramy na zaplecze jakichś posesji i od tyłu, przez ogród wchodzimy na podwórze. Jest mąż naszej pani Marii i inni mieszkańcy domu. Zdejmujemy nasze bagaże i wnosimy je do środka, a rowery wstawiamy do garażu. W czasie wnoszenia naszych pakunków zauważamy po królewsku zastawiony stół. Czyżby to dla nas? Szybko bierzemy prysznic, przebieramy się i siadamy do kolacji. Ten stół był zastawiony dla nas! Na nim przepyszne dania kuchni ukraińskiej. Na deser ciasto i nalewka na płatkach róży. Uczta iście królewska. Honory gospodyni pełni Pani Jarosława. Jak wynikło z rozmowy z nią, była kiedyś dyrektorką dużych zakładów odzieżowych, które upadły razem z rozpadem Związku Radzieckiego. Teraz pani Jarosława jest na emeryturze, ma sporą gromadkę dzieci, wnucząt i prawnucząt i uwielbia gotować. Jak zdołaliśmy się sami przekonać – robi to wyśmienicie. Pani Jarosława proponuje też, że może nam w pralce automatycznej lekko przeprać nasze ubrania. Przyjmujemy tę propozycję z wielką radością i wdzięcznością, bo nasze stroje są mocno sfatygowane i dalsza jazda w nich byłaby mało przyjemna. Z radością przyjmujemy także pomysł męża pani Marii, że oprowadzi nas po Czortkowie. Ten wieczorny spacer po uliczkach miasta był wyjątkowo miłym zakończeniem tego męczącego dnia.
Dzień 7 - piątek 9 lipca dystans 90 km, Czas jazdy 5h42m. śr. prędkość 15,8 km/h
Wstajemy wcześnie rano. Szybka toaleta i siadamy do pysznego śniadania, które przygotowała pani Jarosława. Potem zbieramy nasze wyprane ubrania. Nie są całkiem suche, ale liczymy, że wyschną po drodze, rozwieszone na sakwach. Dostajemy też kanapki na drogę. Pakujemy sakwy na rowery, żegnamy się z gospodarzami, robimy pamiątkowe zdjęcia i ruszamy w drogę. Podjeżdżamy do ruin zamku, aby je dokładnie obejrzeć w świetle dnia. Tu, na szutrowej dróżce u podnóża murów, Piotr „łapie gumę” w tylnym kole. Sprawnie wymieniamy dętkę i jedziemy w kierunku zabytkowej drewnianej cerkiewki. Wewnątrz kupujemy pocztówki i wdajemy się w miłą rozmowę z paniami sprzątającymi świątynię. Potem zmierzamy w kierunku centrum miasteczka, aby zobaczyć kościół pw. św. Stanisława. Widziany wczoraj wieczorem zrobił na nas duże wrażenie. Samo centrum miasteczka jest bardzo interesujące, ale jak w większości takich ukraińskich miejscowości bardzo zaniedbane. Po zrobieniu zdjęć ruszamy pod górę, aby wydostać się z miasta i z jaru Seretu nad którym leży Czortków. Niestety, nie zapytawszy dokładnie o drogę wyjechaliśmy na niewłaściwą stronę, co zmusiło nas do objechania całego miasteczka wokoło i nadłożenia nieco kilometrów. Dalsza droga nie była specjalnie atrakcyjna turystycznie. Gdyby nie ciągłe podjazdy i zjazdy byłaby całkiem relaksowa. Po drodze do Kamieńca Podolskiego, gdzie wypada nam dzisiaj nocleg, zatrzymujemy się w Skale Podolskiej. Tu zwiedzamy ruiny zamku wzniesionego w XIV wieku przez Koriatowiczów. W XVIII wieku Aleksander Tarło zbudował na terenie zamku dwukondygnacyjny pałac – też obecnie w ruinie. Pogoda poprawiła się, zaczyna przypiekać słońce, co skwapliwie wykorzystujemy do dalszego suszenia naszej odzieży. Przy zamku spotykamy też busa z polską wycieczką z okolic Chrzanowa. Wszyscy podziwiają naszą odwagę i wytrzymałość. Po miłej rozmowie „częstujemy” ich naszymi znaczkami rajdowymi, żegnamy się i podjeżdżamy do centrum miasteczka. Tu pod pomnikiem – a jakże by inaczej – Bohdana Chmielnickiego, nagrywamy relację dla naszej strony internetowej, a potem uzupełniamy w sklepie zapasy napojów. Potem jeszcze marnujemy trochę czasu na bezskuteczną próbę wymiany polskich złotówek na hrywny i ruszamy dalej bo robi się późno. Do Kamieńca Podolskiego wjeżdżamy od strony zamku. Stojąc pod jego murami mamy wspaniały widok na Stare Miasto i głęboki jar opływającego je Smotrycza. Podziwiając fantastyczną panoramę miasta, stwierdzamy, że ten widok wart jest wysiłku jaki ponieśliśmy pedałując na rowerach aż tutaj. Robimy mnóstwo zdjęć i nie spiesząc się zmierzamy w kierunku dawnego klasztoru dominikanów, który remontują teraz Paulini. Tutaj spędzimy dwie noce. Po półgodzinnym oczekiwaniu przychodzi ojciec Jan i zapoznaje nas z naszymi kwaterami. Rowery zostawiamy w krużgankach dawnego wirydarza, a sakwy zabieramy do naszych pokojów. Po rozpakowaniu się i wzięciu prysznica schodzimy na obiadokolację, po której idziemy na przedwieczorny spacer po mieście, które oświetlone promieniami zachodzącego słońca wygląda wprost bajecznie. W ogrodzie przy katedrze św. św. Piotra i Pawła robimy sobie zdjęcia pod obeliskiem poświęconym pułkownikowi Jerzemu Wołodyjowskiemu. Niestety do katedry nie możemy wejść gdyż jest zamknięta z powodu remontu. Schodzimy zatem do głębokiego jaru Smotrycza i idziemy wokół dawnych murów m